Kiedy planowałam mój wyjazd, nie wiedziałam wielu rzeczy. Nie wiedziałam, jakie kraje odwiedzę, gdzie będę nocować, ile czasu mnie nie będzie i ile pieniędzy wydam. Wiedziałam jedno: będę jeździć na rowerze. Dużo, długo, po nowych drogach. W końcu będę miała czas, żeby jeździć, setki kilometrów, tysiące metrów w pionie. Tymczasem podczas mojego dwunastodniowego pobytu w Cogolo, położonym w sąsiedztwie znanego z kolarskich tras Parku Narodowego Stelvio zrobiłam niewiele ponad 100 km rowerem. Kompletnie nie wykorzystałam potencjału miejsca. Porażka, nie?
Po górach też niewiele pochodziłam. W zasadzie, gdyby ktoś zapytał mnie, jaką trasę na wędrówki w okolicy polecam, zasugerowałabym najczęściej robioną przeze mnie trasę, która w przewodniku powinna widnieć pod nazwą „Gelato Hike” – do pobliskiej lodziarni i z powrotem.
I wiecie co? Dobrze mi z tym było!
Nie było tak, że nie miałam czasu na jeżdżenie i na chodzenie. Albo, że pogody nie było (no dobra, raz burza pokrzyżowała mi plany, kiedy zamierzałam zdobyć przełęcz Gavia). Albo, że byłam fizycznie czy psychicznie zmęczona. Pracowałam sobie po pięć godzin, pięć dni w tygodniu, zbierając owoce na polu, nie przemęczając się jakoś strasznie. Po pracy nie musiałam nic, popołudnia miałam wolne. Mogłam jeździć i jeździć.
Ale miałam też współwolontariuszy, z którymi po prostu za dobrze się siedziało w ogrodzie, rozmawiając czasem o głupotach, czasem o bardzo ważnych rzeczach. Było wino, ładne widoczki, gitara, ukulele, cały dzień na dworze… Życie jak na obozie. I żal było wszystko to zostawiać i jechać kręcić więcej kilometrów – samotnych godzin w siodle czekało mnie jeszcze wiele.
Bo nawet mi czasem chodzi o coś innego niż tylko o rower.